Pierwsza
lekcja pierwszego dnia szkoły, 5 minut po dzwonku pada pytanie z ust
nauczycielki: „Dobra, co chcecie wiedzieć o maturze z języka angielskiego, którą będziecie
pisać za parę miesięcy?”. Klasa milczy. Wszyscy natychmiast wpadają w czarną
rozpacz. „Ale jak to matura? To już?” Owszem, już. Trzecia klasa wita i
zaprasza. Gwarantowane codzienne rozmowy o maturze, studiach i przyszłości.
Gwarantowane są również min. trzy załamania w ciągu tygodnia, litry wypitej melisy
i brak czasu na posprzątanie wszechobecnego rozgardiaszu. Po wyjściu ze szkoły
piszę do mamy: „Mamke, kupuj zapas melisy i gorzkiej czekolady” (gorzkiej, bo
jestem na diecie, znowu). Spoiler, mama zapomniała mi kupić i jednej i drugiej
rzeczy. Dzięki, mamke. Wracając, próbuję zagłuszyć ból duszy, więc zakładam
słuchawki i odpalam pierwszy album
Arctic Monkeys. Nie pomaga. The Pretty Reckles? Still nothing. Czas wyciągnąć
najcięższe działo: Metallikę. Miód na całe zło świata.
Analizując
cały dzień w szkole znowu wyczuwam niepokój, coś się zbliża. Moja intuicja
wariuje. No i bach, wiadomość od instruktora, czas znowu się umówić na jazdy.
Super, zostało mi jeszcze mniej godzin do egzaminu. No ale patrząc
realistycznie, ile jeszcze udałoby mi się to przeciągnąć? Tydzień, dwa? Muszę w
końcu zdać. W końcu tato tak na to liczy, cała rodzina czeka w napięciu, połowa
klasy już zdała, to ja też muszę. Ostatnimi siłami docieram do domu
powstrzymując się po drodze od kupienia słodkiej bułki albo pączka. Nie tym razem
tłuszczu, nie tym razem… Na stoliku leży informator z uczelni we Wrocławiu.
Super, pułapki nawet w moim własnym pokoju. Rzucam butami o ścianę i wywalam
wszystko z plecaka na podłogę. Może zrobi ognisko? Od razu spalę ten
informator.
Dobra
mam dość. Nogi same mnie niosą do kuchni. W lodówce czeka na mnie mój
przyjaciel, mój wybawca i jedyna deska ratunku. Ballantines Brazil. Hello,
honey. Jeszcze miesiąc temu miałam prawo pić tylko piwo lub ewentualnie
szampana i to od czasu do czasu. Teraz trzymam w lodówce whisky i robię drinki
przy mamie i jest zero reakcji. Magicznie wydoroślałam w dzień urodzin? Chyba
tak, przynajmniej według prawa.
Piszę
do chłopaka, z którym planuję już wspólne mieszkanie i kota sfinksa, który
będzie się wabił Maniek. Jak to się stało, że wszystko się zmieniło? Że zamiast
„ja” mówię „my”? Że przestałam żartować
o samobójstwie? Że zaczęłam dbać o swoje zdrowie? Że zaczęłam się
martwić o bezpieczeństwo najbliższych? Przecież przed chwilą szłam do
gimnazjum, moja wiedza o życiu wynosiła równe zero i niczym się nie martwiłam.
Teraz do szczęścia brakuje mi tylko rachunków i podatków. W sklepie nawet nie
sprawdzają dowodu. Dorosłość jest do bani, zabierzcie ją ode mnie. Jaka praca?
Jakie samodzielne życie? PRZECIEŻ JA JESTEM DZIECKIEM JESZCZE HALO
Wnoszę
pozew do sądu o zbyt szybko płynący czas. Wypisuję się z dorosłości. Sajonara.
Życzę wam niekończenia osiemnastego roku życia. Będziecie wykonywali mniej
oficjalnych telefonów i pisali mniej oficjalnych wiadomości.
Muzyczka dla dorosłych: muzyczka dla dorosłych klik!
Wasza
Kawoholiczka z zawodu